Pamiętacie świat bez smartphonów i bez Tindera?
No właśnie, ja też nie. Tak, jakby tej rzeczywistości nigdy nie było albo miała miejsce gdzieś w dwudziestoleciu międzywojennym. A przecież jeszcze 9 lat temu większość moich znajomych nie miała smartphonów i dopiero niektórzy kupowali je sobie za ciężko zarobione pieniądze (i to najczęściej rodziców).
Postanowiłam wówczas napisać artykuł o nowej aplikacji randkowej. Zainstalowałam ją. I było mi wstyd, jak cholera. Wtedy to był obciach. Wszyscy zaczynali używać, ale nikt się nie przyznawał. Włącznie ze mną.
Z czasem pisanie artykułu stało się wymówką do chodzenia na randki. Wszystkim opowiadałam, że to dla dobra ludzkości, dziennikarstwa i przetrwania Paktu Północnoatlantyckiego. Wtedy wydawało mi się, że to całkiem solidna linia obrony. Koleżanki udawały, że wierzą (chyba zamierzały skopiować patent). Mężczyźni powtarzali „wszystkie tak mówią” (ups, chyba ktoś to już wcześniej opatentował). Nie zmieniało to jednak faktu, że wtedy 9 lat temu w odległej tinderowej galaktyce powstało coś na kształt niepisanej umowy, że do tego typu randkowania nie wypada się przyznawać. I że seks za jej pośrednictwem uprawiają wyłącznie mężczyźni.
Krążyły Co Prawda Legendy, Że Gdzieś Tam Jest Jakaś Dziewczyna, Co To Aplikacji Używa Zgodnie Z Jej Pierwotnym Przeznaczeniem – Do Seksu.
Każdy o niej słyszał, ale nikt nie poznał. Wszystkie panienki z miast, miasteczek i wsi podkarpackich pałały świętym oburzeniem na tę lafiryndę, co kobietom zacne imię psuje, chłopów rozpaskudza i do złego przyzywa. Owa lafirynda musiała podróżować intensywnie po całej Polsce przy użyciu F16, bo co rusz słyszało się, że tego uwiodła, tamtemu zrobiła, a pozostałemu to dała tak, że całe osiedle nie mówiło o niczym innym przez kolejne trzy tygodnie. I to za darmochę, kurwa jedna!
Podejrzewano, że delikwentka musi być z Warszawy albo przynajmniej z okolic. Głównie tam się przecież Polska z podpierdółki puszcza. Stołeczne lemingi próbowały ją wytropić, bez powodzenia. Wiejska śmietanka towarzyska przekonywała, że to nieprawda, że po stolicy owa sławna persona z dupą na wierzchu pomyka. Warszawiaki to by zawsze chciały, żeby wszystko co ciekawe u nich się działo zaraz. Gdzieś po wioskach się owa ladacznica prowadza – mówiono w kuluarach ośrodków kultury i na gminnych korytarzach. Jak ją dorwą, to życie jej zostanie zakończone w bólach i bez pochówku. Sołtys się własnymi rękami lafiryndą z Tindera zajmie.
Rozgorączkowana łapanką, sama chciałam położyć swoje dziennikarskie łapska na poszukiwanej. Rozpytywałam tu i ówdzie o możliwości kontaktu, ale co wy, wszystkie święte. Wyglądało na to, że jak Polska długa i szeroka tinderowi królewicze sami ze sobą się rypią. A wszyscy hetero, do chuja Wacława!
Z czasem jednak, znalazło się rozwiązanie. Wystarczyło się porządnie schlać i pogadać z nieznajomymi od serca. Okazało się, że lafiryndy z Tindera są wszędzie. Choć niektóre jeszcze o swojej przyszłości nie wiedzą. Niektóre dopiero planują kupić smartphony, inne już nabyły i instalują aplikację. W poszukiwaniu męża, oczywiście. Celem długiej i interesującej podróży w poszukiwaniu wybranka serca. Gwoli porządnego przetestowania każdego kandydata, który przejdzie randkę kwalifikacyjną i inne etapy tej rekrutacji. Zresztą, działało to w obie strony. Chłopy bowiem rekrutowały na potęgę.
Chciałabym powiedzieć, że proces rekrutacji ze mnie zrezygnował. Ale to by nieprawda była.
Ze sławetnego artykułu, który przez lata pisałam, ostał się poniższy fragment. Nigdy go nie skończyłam. Nie musiałam. I chyba nie chciałam. Byłabym zmuszona pisać o sobie i wszystkich swoich znajomych.
***
9 LAT TEMU:
– Ja chcę Tindera! – zakrzyknęła koleżanka na wieść o moim artykule. Przyszłej Lafiryndzie, ponętnej dwudziestoośmiolatce z Wrocławia, nie w głowie jednak tradycyjne randki w ciemno ani spotkania natury intelektualnej. Od aplikacji oczekuje seksu w czystej postaci.
– Chcę to zainstalować. Ile kosztuje najtańszy smartphone? – pyta. – Bo jeśli to ma być cena za tydzień pełen uniesień, to ja kupuję – Przyszła Lafirynda nie ma złudzeń co do zastosowania aplikacji. Tindera traktuje konsumpcyjnie, bo już straciła wiarę w to, że stereotypowego samca z krwi i kości pozna w pubie.
– Faceci są słabi – mówi. – Zamieniliśmy się rolami i teraz to my, kobiety, chcemy więcej seksu. A oni ciągle jęczą i marudzą. Tu ich boli, tam doskwiera, dziś zmęczeni, jutro śpiący. A przecież seks raz na dobę to jest absolutne minimum! W idealnym życiu, przynajmniej. Skoro mojej egzystencji daleko do ideału, to wykorzystam najnowszą technikę, żeby to życie udoskonalić – potwierdza pytana. – Ty w poniedziałek, ty we wtorek, ty też we wtorek, a ciebie wpiszę do grafiku na środę… Dokładnie tak to widzę – śmieje się.
Tinder wydaje jej się ratunkiem przed leczeniem – grupową terapią dla niej i jej heteroseksualnych koleżanek.
– Wokół mnie same fajne laski. Atrakcyjne, zabawne, finansowo niezależne i… napalone! Na miłość natury wszelakiej. Za to prawdziwych mężczyzn w najbliższym otoczeniu dla nich zabrakło. O wiele łatwiej byłoby dziś być lesbijką i jeśli wymyślą taką reorientacyjną terapię, to ja się zapisuję! Póki co jednak, wyklikam sobie chociaż jakiegoś napalonego królewicza. Zrekrutuję Pana Tindera tak, żeby nikt się nawet nie domyślił.
***
Pozdrawiam wszystkie Lafiryndy!